Nie zrozum mnie źle. Uwielbiam niesamowitą muzykę na żywo, wykonywaną czasem na dużych imprezach chrześcijańskich. Czasem lubię też (w rzadszych przypadkach) emocje, które mogą towarzyszyć głębokim nabożeństwom w dużych kościołach. Jednak mój apetyt na takie przeżycia skurczył się prawie do zera w porównaniu do spełnienia, jakiego doświadczam uwielbiając w małym gronie przyjaciół i powierników. Kiedy ci bliscy mi ludzie otwierają swoje serca w wyrazie czci, mogę połączyć się z ich szczerymi sercami i najgłębszymi łzami. To tak, jak uwielbienie płynące z serca do serca. Razem dotykamy Boga, bo On się objawia w ciele i krwi, w tęsknotach ludzi, których dobrze znam.
Wierzę, że „sztuka” nabożeństwa w domowym kościele wciąż się rozwija. Staliśmy się (ogólnie) zależni od muzyki jako czciciele. Nie chodzi mi o to, że na muzykę nie ma miejsca. Jak już wspomniałem, uwielbiam muzykę. Ale sama w sobie nie jest nabożeństwem, ani nabożeństwo nie przywołuje automatycznie muzyki. Wielu z nas zna historię Matta Redmana, kiedy napisał słowa znanej dzisiaj piosenki (Heart of worship):
Dam Ci więcej niż pieśń, bo pieśń sama w sobie to nie to, czego wymagasz.
Szukasz o wiele głębiej w tym co się dzieje: szukasz mojego serca.
Ludzie w kościele Matta odkryli, że stali się zależni od zewnętrznych czynników (od świetnej muzyki) i stracili coś z ognia uwielbienia – coś, co może przyjść tylko z prostego, głodnego Boga serca. Czasami, a może nawet często, musimy zrezygnować ze wszystkiego co zewnętrzne i nastawić nasze serca na surowe, proste, nie wspierane niczym zewnętrznym uwielbienie. Oczywiście, w połączeniu z serdecznością i intymnością domowego kościoła, to może być naprawdę silne przeżycie.
Kościoły, z którymi mam do czynienia, w rzeczywistości używają muzyki w czasie nabożeństw: gitar, pianin, czasem płyt CD lub DVD. Szybko jednak przekonują się, że nie chodzi o przeniesienie wielbieniowego doświadczenia z dużych kościołów na spotkania prostych domowych wspólnot. Większość tych kościołów zaczyna odkrywać z czasem inne formy uwielbienia nie wspieranego czynnikami zewnętrznymi, które mogą być bardziej osobiste, realne, autentyczne i pełne głębokiego sensu.
Przedstawiam krótką listę tego, co nazywam „nie wpieranymi formami uwielbienia”. To nie jest kompletna, ani ostateczna lista, to po prostu jakiś pomysł na poprowadzenie grupy w kierunku bardziej osobistego i intymnego czasu modlitwy:
- wypowiedzcie proste słowa chwały / uwielbienia: nie mają to być poziome modlitwy, ale pionowa adoracja, dziękczynienie, potwierdzenie tego, kim jest Bóg
- niespiesznie, rozmyślnie czytaj psalm lub fragment Pisma: daj czas na refleksję
- zaśpiewajcie spontanicznie jakąś pasującą pieśń bez akompaniamentu
- przeczytaj psalm lub fragment Pisma i daj czas na refleksję... podziel się refleksją wynikającą z tekstu...
- poproś, by uczestnicy wypowiedzieli po jednym z Bożych imion i wielbili na podstawie znaczenia tego imienia
- użyj jakiegoś fragmentu pisma, by wypowiedzieć osobiste słowa uwielbienia dla Boga
- spróbuj użyć jakiejś cichej, ułatwiającej medytację muzyki w czasie, gdy rozmyślacie i modlicie się
- milczcie i czekajcie na Bożą obecność i Jego głos
- pozwól ludziom np. stworzyć obraz, taki duży plakat, jako wyraz uwielbienia i refleksji
Jeśli mogę coś zasugerować... to wymaga nieco cierpliwości dla całej grupy, która dotąd przyzwyczajona była do używania zewnętrznie wspieranych form nabożeństwa, zanim spotkania staną się prostsze i bardziej intymne. Kiedy jednak ludzie przyzwyczają się osobiście podchodzić do nabożeństwa i angażować w nie serce, nieuchronnie „uzależnią się” od takich spotkań :) Taki styl uwielbienia stał się moją dietą podstawową i potężnie posila moje życie duchowe.
Roger Thoman
(zaczerpnięte z simple church journal)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz